Standard studiów, wszyscy wiemy na czym polega. Są oczywiście drobne wyjątki, nawet u mnie w grupie znalazłoby się kilka osób, które poszły na studia, żeby się uczyć, ale nie do tego zmierzam. Chciałam opowiedzieć niedzielno-poniedziałkowe smerfetki do smykałek, stanikowe historie, ale wolę w telegraficznym skrócie, bo okazuje się, że właśnie krótka forma będzie (jak myślę) jedynym rodzajem, w którym się odnajdę. Tak więc, streszczając, już w niedzielę, gdy tylko przekroczyłam progi mieszkania, poczułam się jak studentka. Miałam okazję ponownie usłyszeć się z sąsiadką, bo stukała kilka razy mopem w sufit tej nocy, żeby odpowiedzieć na nasze studiowanie, które zresztą skończyło się musicalowo i uroczo, HSM, Camp Rock i te sprawy. Nie udała się jedynie wyprawa do sklepu w nietypowym zestawie ubraniowym, ale było smerfnie.
Następne wieczory, szotowe i choć mało pouczające, dały mi pewność, że sól morska będzie ostatnim zakupem, jakiego mogłabym zapragnąć.
Zdecydowanie nie mam orientacji przestrzennej, ale kiedy jest ona bardzo potrzebna, a ja nie jestem zdolna do takiego wysiłku, jak myślenie, przychodzi sama. I tak, nagle wiemy, w którą stronę na skos.
Ciężkie śniadanko było we wtorek, ciężki był wykład, ale rozwinął kreatywność i wiem, że nie chcę być panią profesor, jak tamta pani profesor, z której ktoś wyssał życie. Wiem, że coś będę robić. Ciekawego.
Na koniec pragnę pozdrowić pewnego chłopca przystojnego, mego ukochanego, którego tożsamość będzie anonimowa, bo z jego strony była namowa, by dać znać ile razem przeszliśmy, jednak dyskrecję ustaliliśmy za rzecz w naszym związku bardzo istotną, by (jeśli poniesie klęskę sromotną) głupim plotkom nie dać powodu. Teraz nie będzie na nic dowodu. ♪
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz