poniedziałek, 10 października 2011

Obszerna nocia pierwszotygodniowa

Pierwszy tydzień minął zapoznawczo i bez internetu, którego z resztą ani trochę mi nie brakowało. Wraz z moimi dwiema współlokatorkami, których imiona również zaczynają się na "m", zaklimatyzowałyśmy się w mieszkaniu i już pierwszego wieczoru, po kolacji poznałyśmy sąsiadkę, bo po 4 minutach ciszy nocnej przyszła nas powitać w sąsiedztwie, zbudzona śmiechem i (wcale nie głośną) muzyką. Z zaciętym wyrazem twarzy, typowym dla mohera, pokłóciła się chwilę i poszła w szlafroku, właściwie nie pamiętam jakim, ale jakimś brzydkim... Spotkałam ją jeszcze kilka dni później, w windzie, sam na sam. Nie miałam wprawdzie ze sobą żadnych niebezpiecznych narzędzi, ale sposób, w jaki powiedziałam "dzień dobry" chyba mógł wskazywać na takowe, bo pani sąsiadka, zagadała: "To pani mieszka nade mną? Od razu poznałam, taka pani ładna!", po czym przeprosiła, że zwróciła nam uwagę i potulna jak baranek odpowiedziała uśmiechem na moje późniejsze milczenie wychodząc z windy na 3 piętrze, mimo, że jechałyśmy w dół.


Majka rozwija się kulinarnie przez cały czas, aczkolwiek warto wspomnieć, że nad wagą w łazience pojawiły się na ścianie, zapisane kredką do oczu, jakieś cyferki, których wartość liczbowa z tygodnia na tydzień będzie się zmniejszać:P



Obowiązkową focię w toalecie również mam już za sobą, także rozpoczęcie roku akademickiego uważam za udane, a z uczelnią jestem zjednoczona.


Popołudniu skoczyłyśmy na rynek z oknem na świat pod ręką, w celu sprawdzenia planu zajęć. Początkowo mój harmonogram był h...armonogramowy niesamowicie, właściwie wspaniały, ale w głębi duszy wiedziałam, że zbyt piękny, by mógł być możliwy.






Wieczorem, czując się jak u siebie w rowie wypiłyśmy co nieco i zjadłyśmy paluszki słone jak sól, po czym zamiast chodzić w kąta w kąt bez sensu, bez celu, poszłyśmy w miłym towarzystwie, które nie zważa na nasze zady i wallety, trochę przy♪♪♪♪ić densa.





Po niewyspanej nocy zorientowałam się, że nie mam ze sobą divy, ale na szczęście działają pewne służby dostarczania zapodzianych telefonów do domu i o ile w tym są perfekcjonistami, to internetu bez routera, z samych kabli podłączyć nie potrafią.


Następne dni i wieczory i noce i ogólnie wszystko, mijało szybko i burzliwie. Spotkałam moją koleżankę z młodości, która aktualnie studiuje sygnety ze specjalizacją drewniane, na wydziale rozszyfrowywania szyfrów. Powspominałyśmy dawne czasy, zwalczanie zła, które rozsiewał Fidermapsien wraz z Czarną Bragzą i takie tam... Pracuje aktualnie w jakiejś agencji wywiadu, dlatego nie mogę ujawniać jej twarzy.


Potem jeszcze piłam piwo z małpą, byłam krakowską statuą wolności, śpiewałam przez sen na sennej kanapie i budziłam Majkę, która śniła o pomarańczach, czyli, jak źródła mówią, symbolu seksualnym. Co więcej, w owych marzeniach sennych pojawił się mój ukochany, więc chyba powinnam być zazdrosna...



Ponadto odkryłyśmy w sobie (nie chwaląc się) zdolności lingwistyczne i nauczyłyśmy się portugalskiego w odmianie paumargoskiej na tyle dobrze, by móc się porozumiewać między sobą i tłumaczyć przechodniom drogę do sklepu łamanym angielskim z portugalskim akcentem, szpanując przy tym nieudolnym "smacznego" po polsku, na dowód, że jest to nam obcy język.


Działo się też kilka innych rzeczy, ale one tak na prawdę powinny zostać między mną, a butelką wody smakowej Żywiec Zdrój. A, właśnie, musze lecieć na pocztę. Buźka!

3 komentarze: