Wracam już z pełnym kubkiem i siadam przy grzejniku. Zaraz
zacznę nakładać na twarz najkonieczniejsze drogeryjne mazidła, żeby uniknąć w
trakcie dnia pytań o samopoczucie, które, zważając na ciągnące się od ponad tygodnia
przeziębienie i inne dolegliwości (o których jak się ostatnio dowiedziałam,
kobietom wspominać nie wypada), jest krótko mówiąc ch*jowe. Co do makijażu, jakoś
tak już jest, że mężczyźni utrzymują, że uwielbiają naturalność ale kiedy taka
piękna naturalna - zwłaszcza w okresie zimowym; bez opalenizny – pojawiam się w
zasięgu ich wzroku, to zatroskani o moje zdrowie zapominają o prawieniu komplementów.
Tak więc zakrywam cienie pod oczami, maluję rzęsy i nadaję policzkom żywy
odcień. A to wszystko mając przed sobą na pierwszym planie lusterko na
parapecie, a na drugim – zarzyganą od zewnątrz szybę. Naprawdę. To swoją drogą
ciekawa historia jak pewnej melanżowej nocy z któregoś z wyższych pięter spadł
paw i odbijając się od balustrady balkonu ubebrał mi okno. Na początku byłam
wściekła ale teraz już chyba tylko bawi mnie absurd tej sytuacji, która zapewne
w gronie imprezowiczów jest superśmieszną anegdotką minionego wieczoru. Tak czy
inaczej, dopóki nie znajdę czasu by to wyczyścić, widok ten będzie potęgował
poczucie beznadziei każdego poranka.
Jeśli idę do pracy, spieszę się i zwykle nie dopijam kawy.
Jeśli idę do szkoły, to mogę się spóźnić wykorzystując w głowie obleśną wymówkę
akademickiego kwadransa. Wtedy pojawia się pierwsza przyjemność dnia – wypita do końca kawa.
Choć mieszkam na drugim piętrze, zwykle jeżdżę windą, gdzie
ktoś umieścił lustro, więc zawsze bezsensownie na nie spoglądam a potem
odwracam się plecami obrażona na swoje odbicie. Od pętli tramwajowej dzieli
mnie jeden przystanek, dzięki czemu, gdy wsiadam, w tramwaju jest niemal pusto.
Zajmuję moje ulubione miejsce i otwieram książkę. Druga przyjemność dnia to
właśnie czytanie, oczywiście ma to
zasadność tylko wtedy, gdy powieki nie wymuszają zamknięcia książki razem z
nimi. Wtedy wciskam do uszu słuchawki, włączam muzykę i usiłuję nie zasnąć.
Słodycze to
przyjemność, którą można wpleść dowolnie w rytm dnia i jest to przyjemność niezaprzeczalna,
przy czym obarczona poczuciem winy traci na wartości. Wielokrotnie
zastanawiałam się nad tym, czy bardziej lubię się obżerać czy być szczupłą i wybierałam
tę drugą opcję, jednak te egzystencjalne rozważania zawsze przypadały na
moment, kiedy słodycze wylewały mi się już uszami i nie miałam nawet siły się
podnieść by zaparzyć sobie gorzkiej herbaty.
Prostą ale prawdziwą przyjemnością kończącą dzień było dla
mnie położenie się do snu, co ostatnio
straciło tę całą otoczkę wejścia pod kołdrę po długim, ciepłym prysznicu i
obejrzenia jakiegoś odmóżdżającego programu lub serialu przed zaśnięciem.
Ostatnio nie kładę się spać tylko padam.
Z przerażeniem stwierdzam, że najwyższe miejsce w rankingu
przyjemności zajmuje planowanie i
myślenie o niedalekiej przyszłości. Nie wiem czy to bardziej smutne czy
straszne ale w ciągu dnia łapię się na myśleniu „niech ten czas mija szybciej,
niech mi zleci, niech już będzie osiemnasta, niech już będzie jutro” podczas
gdy życie jest takie krótkie. I poganiam ten czas, którego mam tak mało. Ciągle
na coś czekam. Na słońce, na wolny dzień. Nawet w szerszej perspektywie,
wszystko, co robię uważam za przejściowe. Tak się zastanawiam, kiedy już będę
mieć docelową pracę, to co wtedy? Docelowe życie? Jakie? Trochę jednak dodaje
otuchy myśl, że to co mam na co dzień i nie do końca mi się podoba, niedługo minie.
I najprzyjemniejsze w ciągu dnia staje się wyobrażenie… że kiedyś będzie
przyjemnie.