poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Przyjemności codzienności

Dzwoni budzik. Rolety oczywiście odsłonięte, bo z utęsknieniem czekam aż pewnego ranka przywita mnie słońce. Znów nie tym razem. Ciepłe, nieobecne bo śpiące 90 kilo bezgłośnie zachęca by się przytulić i zamknąć dopiero co otwarte oczy. Nienawidzę wstawać pierwsza. Włączam kaloryfer, mimo, że to już koniec kwietnia ale po prostu muszę przykleić się do czegoś, co grzeje. Gotuję wodę na kawę i idę się umyć.

Wracam już z pełnym kubkiem i siadam przy grzejniku. Zaraz zacznę nakładać na twarz najkonieczniejsze drogeryjne mazidła, żeby uniknąć w trakcie dnia pytań o samopoczucie, które, zważając na ciągnące się od ponad tygodnia przeziębienie i inne dolegliwości (o których jak się ostatnio dowiedziałam, kobietom wspominać nie wypada), jest krótko mówiąc ch*jowe. Co do makijażu, jakoś tak już jest, że mężczyźni utrzymują, że uwielbiają naturalność ale kiedy taka piękna naturalna - zwłaszcza w okresie zimowym; bez opalenizny – pojawiam się w zasięgu ich wzroku, to zatroskani o moje zdrowie zapominają o prawieniu komplementów. Tak więc zakrywam cienie pod oczami, maluję rzęsy i nadaję policzkom żywy odcień. A to wszystko mając przed sobą na pierwszym planie lusterko na parapecie, a na drugim – zarzyganą od zewnątrz szybę. Naprawdę. To swoją drogą ciekawa historia jak pewnej melanżowej nocy z któregoś z wyższych pięter spadł paw i odbijając się od balustrady balkonu ubebrał mi okno. Na początku byłam wściekła ale teraz już chyba tylko bawi mnie absurd tej sytuacji, która zapewne w gronie imprezowiczów jest superśmieszną anegdotką minionego wieczoru. Tak czy inaczej, dopóki nie znajdę czasu by to wyczyścić, widok ten będzie potęgował poczucie beznadziei każdego poranka.

Jeśli idę do pracy, spieszę się i zwykle nie dopijam kawy. Jeśli idę do szkoły, to mogę się spóźnić wykorzystując w głowie obleśną wymówkę akademickiego kwadransa. Wtedy pojawia się pierwsza przyjemność dnia – wypita do końca kawa.

Choć mieszkam na drugim piętrze, zwykle jeżdżę windą, gdzie ktoś umieścił lustro, więc zawsze bezsensownie na nie spoglądam a potem odwracam się plecami obrażona na swoje odbicie. Od pętli tramwajowej dzieli mnie jeden przystanek, dzięki czemu, gdy wsiadam, w tramwaju jest niemal pusto. Zajmuję moje ulubione miejsce i otwieram książkę. Druga przyjemność dnia to właśnie czytanie, oczywiście ma to zasadność tylko wtedy, gdy powieki nie wymuszają zamknięcia książki razem z nimi. Wtedy wciskam do uszu słuchawki, włączam muzykę i usiłuję nie zasnąć.

Słodycze to przyjemność, którą można wpleść dowolnie w rytm dnia i jest to przyjemność niezaprzeczalna, przy czym obarczona poczuciem winy traci na wartości. Wielokrotnie zastanawiałam się nad tym, czy bardziej lubię się obżerać czy być szczupłą i wybierałam tę drugą opcję, jednak te egzystencjalne rozważania zawsze przypadały na moment, kiedy słodycze wylewały mi się już uszami i nie miałam nawet siły się podnieść by zaparzyć sobie gorzkiej herbaty.

Prostą ale prawdziwą przyjemnością kończącą dzień było dla mnie położenie się do snu, co ostatnio straciło tę całą otoczkę wejścia pod kołdrę po długim, ciepłym prysznicu i obejrzenia jakiegoś odmóżdżającego programu lub serialu przed zaśnięciem. Ostatnio nie kładę się spać tylko padam.

Z przerażeniem stwierdzam, że najwyższe miejsce w rankingu przyjemności zajmuje planowanie i myślenie o niedalekiej przyszłości. Nie wiem czy to bardziej smutne czy straszne ale w ciągu dnia łapię się na myśleniu „niech ten czas mija szybciej, niech mi zleci, niech już będzie osiemnasta, niech już będzie jutro” podczas gdy życie jest takie krótkie. I poganiam ten czas, którego mam tak mało. Ciągle na coś czekam. Na słońce, na wolny dzień. Nawet w szerszej perspektywie, wszystko, co robię uważam za przejściowe. Tak się zastanawiam, kiedy już będę mieć docelową pracę, to co wtedy? Docelowe życie? Jakie? Trochę jednak dodaje otuchy myśl, że to co mam na co dzień i nie do końca mi się podoba, niedługo minie. I najprzyjemniejsze w ciągu dnia staje się wyobrażenie… że kiedyś będzie przyjemnie.


wtorek, 26 stycznia 2016

2015

Chyba już nigdy nie uda mi się zwalczyć w sobie tej wstrętnej przypadłości odkładania wszystkiego na potem. Jednak (ponoć) lepiej późno niż wcale. Dlatego chciałabym nieco spóźniona podsumować ubiegły rok. Rok, który mimo wahań i trudnych decyzji w bilansie zysków i strat uznaję za najlepszy rok mojego życia. Tak pięknie to brzmi, cieszę się, że mogę to powiedzieć.

Myślę, że nareszcie odnalazłam równowagę, może nastąpiło to nawet wcześniej niż w dwa tysiące piętnastym ale dopiero teraz jest to dla mnie na tyle oczywiste, wręcz namacalne, że czuję chęć by o tym mówić. W momentach, gdy tę równowagę tracę, potrafię ją szybko przywrócić. Jestem swoim pocieszycielem i opiekunem.

Ten rok zesłał na mnie ogromne pragnienie by zrobić coś, co dotychczas potępiałam. Kazał mi działać egoistycznie i ostatecznie wygrało to z tysiącami wątpliwości. Mówi się „chcesz zmienić świat – zacznij od siebie”. Idąc tym tokiem myślenia, aby być w porządku wobec wszystkich wokół, nie można oszukiwać siebie.

Szalony konflikt wewnętrzny plątał mi myśli w najpiękniejszą z pór roku, w najpiękniejszych miejscach. Świetnie wiedziałam, czego chcę i równie doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że będzie to odebraniem czyjejś radości. Ale czy można dawać komuś szczęście, samemu będąc tego szczęścia pozbawionym?

Byłam pewna chęci zrobienia kroku a jednocześnie zupełnie niezdolna, bo powstrzymywana strachem, że zdepczę czyjeś nadzieje. Jednak  dopiero wtedy, gdy zrobiłam coś budzącego we mnie tak wielki strach, poczułam, że stanęłam na nogi. I, że niezależnie od tego, kto prowadzi mnie za rękę, potrafię chodzić o własnych siłach. Przezwyciężyć lęk to dla mnie jak spełnić marzenie. Z resztą - zwykle marzenia są obarczone jakimś lękiem... :)


 ♪ Madcon - Don't Worry feat. Ray Dalton

czwartek, 9 października 2014

Okno z widokiem na cmentarz

Jesienny już ale wyjątkowo ciepły poranek spędzam jedząc śniadanie i pijąc kawę na balkonie. Jest tak przyjemnie, temperatura pozwala na krótki rękaw, delikatny wiaterek smaga buzię i lewy policzek na którym oparło się słońce. Jest pięknie. Październik zapewnia mi zupełną samotność przy posiłku, żadna osa nie chce się przyłączyć. Przynosząc z pokoju laptopa spoglądam w lewo, na sąsiedni blok; okna, balkony i chodniki... nikt się nie pojawia. Jakoś dzisiaj pusto. Właściwie już po dziesiątej, pewnie wszyscy są w szkole lub pracy. Przenoszę wzrok przed siebie, na drzewa ubrane na żółto w szumiące jesienne liście, na ptaki, które nie czują jeszcze zbliżającej się zimy, na panią odwiedzającą kogoś - zapewne - bliskiego i na znicze, choć za dnia nie umiem rozróżnić, które z nich się palą. Znów siadam na swoim miejscu, przy stoliku na balkonie z widokiem na cmentarz. Cmentarz z którego nieustannie dochodzą odgłosy życia.